Infolinia

Aktualności

20/11/2018
/

Pokonać Górę Ducha – rozmowa z Joanną Kozanecką

Pokonać  Górę Ducha

Joanna Kozanecka, podróżniczka, tomaszowianka, pod koniec września tego roku zdobyła ósmą pod względem wysokości górę globu – leżące w Himalajach Manaslu (8156 m), zwane Górą Ducha*. Towarzyszyliśmy jej podczas tej wyprawy, ciałem i duchem, a po powrocie zapytaliśmy o emocje związane z tak ekstremalną wyprawą.

Zacznijmy od początku. Kiedy pojawił się pomysł wyprawy na Manaslu?

Pomysł pojawił się rok, półtora roku temu. Chciałam pojechać i spróbować się na niższym ośmiotysięczniku, Monika Witkowska (wraz z Panią Joanną zdobyła Manaslu – przyp. red.) rzuciła hasło, że może Manaslu. Nasze dwa cele idealnie się zgrały, więc decyzja została podjęta. Jak się okazało później, to był naprawdę bardzo dobry wybór.

Jak wyglądały przygotowania do ekspedycji?

Mój styl życia jest ściśle związany ze sportem. Każdą wolną chwilę poświęcam swoim pasjom: bieganiu, triathlonowi i górom. Ukończyłam ponad 35 maratonów, osiem IronManów. Mimo że jestem bardzo aktywna sportowo, musiałam poświęcić naprawdę bardzo dużo czasu i wysiłku, aby przygotować się konkretnie do wyprawy w góry. Wiele razy słyszałam, że u osób, które są bardzo mocne, wytrzymałe na nizinach, biegają maratony poniżej trzech godzin (ja biegam w granicach 3:40-3:50), nie przekłada się to na wspinaczkę w górach wysokich. W Warszawie, w której mieszkam na stałe, nie byłam w stanie przygotować się do pobytu na takiej wysokości. Jednym możliwym sposobem było wypożyczenie od znajomych namiotu tlenowego, w którym spałam przez miesiąc. Niestety w takim namiocie mogłam zaaklimatyzować się jedynie do wysokości 3900 m n.p.m., a baza, w której mieszkaliśmy, była na 4800 m n.p.m.

Do swojego treningu biegowo-triathlonowego dołożyłam jeszcze siłownię – 2x w tygodniu, gdzie wzmacniałam przede wszystkim nogi, brzuch, grzbiet oraz pracowałam nad mięśniami głębokimi. Do tego dodałam jeszcze trening na schodach (12 pięter, 10-15 razy), które najbardziej oddają ruch i pracę mięśniową wykonywaną w górach. Chodząc po schodach stosowałam dodatkowe obciążenie w postaci zapakowanego plecaka – 20 kg. Do wyjazdu przygotowywałam się bardzo intensywnie przez ponad rok.  To była ta łatwiejsza część przygotowań. Równie dużo czasu, jak nie więcej, poświęcałam na przygotowanie logistyczne, dokumentację i pozyskanie funduszy. Górę poznałam bardzo dobrze jeszcze przed zobaczeniem jej na żywo. Przeczytałam w Internecie prawie wszystko na temat logistyki wypraw w góry wysokie, usytuowania góry, dróg prowadzących na szczyt, czy warunków pogodowych w tym okresie, kiedy zamierzałam się wspinać. Rozmawiałam z innymi zdobywcami tej góry, aby dowiedzieć się, jakie mogą mnie tam czekać niespodzianki i na co powinnam uważać. Odbyłam szkolenia z medycyny wysokogórskiej i dietetyki na wysokościach.  

Himalajskie góry niestety dość wysoko się cenią, dlatego też sporo pracy kosztowało mnie pozyskanie funduszy na moją wyprawę. Bardzo mocno zaangażowała się w nią Państwa firma. Dzięki pomocy Atlasa mogłam zamknąć budżet i spokojnie zająć się przygotowaniami.

Mimo to góra była wyzwaniem. Mówi się, że jest jedną z najniebezpieczniejszych na świecie…

Owszem. Manaslu jest niższa od Mount Everestu, ale ma wyższą statystykę wypadków. Ogromnym zagrożeniem są tu m.in. lawiny. Poza tym to dość rozległy masyw, którego drogi wspinaczkowe należą do najdłuższych w Himalajach. Zaskoczeniem dla mnie była reakcja mojego organizmu na obniżoną zawartość tlenu w powietrzu. Najprostsze czynności trwały trzy, cztery razy dłużej, każde 100 m podejścia zajmowało nam około godzinę. Najtrudniejszy moment dla mnie był podczas budowania aklimatyzacji. Po dojściu na wysokość 6400 m n.p.m., i po spędzonej tam nocy, bardzo źle się poczułam. Kręciło mi się w głowie, nie mogłam skupić się na żadnej czynności.  Jedynym wyjściem z tej sytuacji było zejście. Poprosiłam towarzyszącego nam szerpę (tragarz wysokogórski – przyp. red.) o to, by towarzyszył mi podczas zejścia, aby w razie pogorszenia mojego stanu, nie zostać samej na szlaku. Na szczęście 200 m w dół spowodowało poprawę samopoczucia i wtedy już samodzielnie mogłam schodzić do bazy.

Ponadto podczas każdego wyjścia w górę lub schodzenia poruszałyśmy się zawsze razem. Pomimo że góra była ubezpieczona, czyli w trudniejszych miejscach były rozłożone liny poręczowe, zawsze był ktoś obok, kto w razie problemów mógł pomóc. I choć mówi się, że w górach jest znieczulica i ludzie sobie nie pomagają, to podczas mojej wyprawy tego nie doświadczyłam. Świadomość, że jest obok ciebie ktoś jeszcze, powoduje, że głowa inaczej funkcjonuje. Dzięki drugiej osobie czułam się bezpieczniej.

Tak naprawdę podczas wyprawy nigdy nie byłyśmy same.  W sezonie jesiennym zostało wydanych ok. 200 pozwoleń na zdobycie szczytu Manaslu. Szczyt Manaslu zdobywa się tylko dwa razy w roku – wiosna i jesienią, ale w sezonie jesiennym pogoda i warunki na górze są bardziej stabilne i przyjazne.

Zatrzymajmy się na chwilę… na jakiej wysokości zaczęła Pani używać tlenu i od czego to zależy?

Tlenu  zaczęłam używać od wysokości 7450 m n.p.m. i to tylko ze względów zdrowotnych. Jestem astmatykiem i nie wiedziałam, jak ciało zareaguje na taki szok. Każdy organizm reaguje inaczej na zawartość tlenu, więc nie ma stałej granicy wysokości, od której trzeba iść  ze wspomaganiem tlenowym.

A jak wyglądał atak na szczyt?

Atak szczytowy rozpoczął się o godz. 2.30, szczyt zdobyłyśmy dokładnie o godz. 10.50. Ruszyłyśmy z obozu na wysokości 7450 m n.p.m.  Musiałyśmy wstać wcześniej, aby stopić śnieg i przygotować herbatę w termosie na drogę. Biorąc pod uwagę, że na tej wysokości zagotowanie litra wody trwa około godziny, musiałyśmy nastawić budzik na godzinę 00.00. Tego dnia do szczytu zamierzało iść jeszcze kilka ekip. Byłyśmy jednymi z ostatnich osób, które ruszyły do ataku. Droga do szczytu nie była trudna technicznie, ale miałyśmy do pokonania ponad 700 m przewyższenia i kilka stromych ścianek. Szlak wyznaczały światełka czołówek osób, które wyszły przed nami. Temperatura wynosiła minus 30 st. C. Do tego wiał wiatr i było naprawdę zimno. Kiedy doszłyśmy na szczyt, nie byłyśmy tam same. Musiałyśmy chwilę poczekać, aby wejść na wierzchołek i móc świętować sukces.

Sam szczyt to niewielka grań zakończona nawisem śnieżnym, dlatego ze względów bezpieczeństwa nie wchodzi się na sam wierzchołek. Jest jeszcze jeden powód – miejscowi wierzą, iż na szczycie mieszkają bogowie i nie można zakłócać ich spokoju. Jest tam miejsce dla trzech osób, dlatego byłyśmy tam bardzo krótko. Na szczycie zrobiłam zdjęcia, spojrzałam na świat poniżej, usiadłam na chwilę, zamknęłam oczy, uśmiechnęłam się i położyłam dłoń na śniegu, a w myślach powiedziałam „dziękuję”. W głowie kołatała mi jednak myśl, że to dopiero połowa drogi. Jeszcze trzeba zejść i podczas tego zejścia należy być również bardzo skoncentrowanym i uważnym. Podczas drogi zejściowej cały czas się uśmiechałam do siebie, choć wiedziałam, że sukces będzie można świętować dopiero jak bezpiecznie zejdziemy do bazy. Tego samego dnia dotarłyśmy na nocleg do obozu trzeciego (6800 m n.p.m.).

Jak się Pani czuła, jako zdobywczyni ósmej góry świata?

Szczerze i nieskromnie powiem, że cudownie. To było spełnienie mojego marzenia. Rzecz, o której myślałam od bardzo dawna, ale dopiero ostatnio poczułam się gotowa na realizację mojego planu.  A na szczycie wrażenie jest niesamowite. Widoki są zapierające dech w piersiach (wcale nie z powodu wysokości), poczucie spełnienia i świadomość, że dałam radę – to jest nie do opisania.

Manaslu to był Pani pierwszy ośmiotysięcznik, ale nie pierwsza zdobyta góra…

Od kiedy pamiętam zawsze marzyłam, żeby chodzić po górach. Gdy byłam mała, mama zabierała mnie w góry i wtedy zakochałam się w nich. Podczas studiów w Warszawie ukończyłam kurs przewodników beskidzkich. Tam nauczyłam się chodzić po górach i poznałam odpowiednich ludzi. Kolejne osoby, które spotykałam na swojej drodze, pchały mnie w wyższe góry. Doświadczenie górskie zdobyłam w Beskidach, Tatrach, Alpach, Andach, Pamirze i Himalajach, wchodząc między innymi na: Gerlach  zimą, Mt. Blanc, Elbrus, Denali, Aconcagua czy Pik Lenina.

Dodatkowo zaczytywałam się w książkach na temat polskiego i światowego himalaizmu.

Czy dla kogoś, kto zdobył ośmiotysięcznik, Beskidy i Bieszczady mogą być nadal atrakcyjne?

Oczywiście. Jeżeli tylko mam okazję, jeżdżę nadal w polskie góry. Nie ma znaczenia dla mnie, czy są to Himalaje czy Beskidy – góry to góry! Głowa, ciało w górach pracują inaczej, dlatego jak tylko mam czas uciekam zimą w Tatry, a latem w Bieszczady. 

Czy po powrocie, po takim wysiłku, organizm potrzebował jakiejś szczególnej regeneracji?

Okazuje się, że mój organizm jest przygotowany do takiego wysiłku i szybko się regeneruje. Myślałam, że podczas wejścia będę miała kryzysy, ale nic się takiego nie działo. Suplementacja stosowana przed wyprawą pomogła i tak naprawdę po powrocie potrzebowałam tylko odpoczynku psychicznego. Organizm po stresie potrzebował około tygodnia, żeby mógł wrócić do ćwiczeń i „zwykłego” jedzenia.

Czyli była dieta i witaminy?

Tak. Przed wyprawą miałam wykonane badania krwi i na tej podstawie moja dietetyk opracowała specjalną dietę bogatą w witaminy, sole mineralne, wspartą suplementami, tak aby wzmocnić organizm. Dzięki temu szybko wróciłam do formy.

Co dalej? K2?

Chodzenie po górach, wspinaczka, tak jak każdy inny sport, jest niesamowicie uzależniający. Już, kiedy zeszłam do bazy z ataku szczytowego, chodziła mi po głowie myśl o zdobyciu kolejnej góry. A kiedy wróciłam do kraju, zdecydowałam, że będzie nią Lhotse – 8516 m n.p.m. Daję sobie dwa, trzy lata na realizację tego marzenia.

Mamy też z Moniką wspólne plany. Ta wyprawa była sprawdzianem, czy potrafimy razem działać w ekstremalnych warunkach. Egzamin zdałyśmy bardzo dobrze. Nasze plany są bardzo ambitne i spektakularne, ale nie mówimy jeszcze o konkretach. To będzie niespodzianka.

Rozmawiała:  Anna Durajska, Atlas

*Joanna Kozanecka wraz z Moniką Witkowską zdobyły Manaslu 28 września. Cała wyprawa trwała od 3 września do 12 października.